piątek, 1 marca 2013

Drugie wyjście z mroku


 W 2011 roku światło dzienne ujrzał album „Bez tytułu”, siódmy studyjny krążek łódzkiego zespołu COMA. Z racji koloru okładki określany mianem czerwonego. Płyta różni się nieco od dotychczasowych dokonań zespołu. Na pierwszy plan wybija się kawałek, który, co tu dużo mówić, średnio pasuje do charakterystyki zespołu. Utwór „Na pół” jest wesołą, ledwie dwuminutową opowiastką o wesołym codziennym życiu i „wakacjach nad jeziorem”. Właśnie ta piosenka z mocno kolorowym teledyskiem stała się głównym orężem osób zarzucających COMIE skierowanie swoich zainteresowań na słuchacza nierockowego. Teoretycznie temu kawałkowi niczego nie można zarzucić (tzn. nie jest disco-sieczką ze skąpo ubranymi dziewczynami w klipie), jednak ciężko połączyć tak „lekki” utwór z dotychczasowymi klimatami zespołu. Można też spotkać się z zarzutami pod adresem utworu „Los, cebula i krokodyle łzy”, który określany jest jako typowo „radiowy”. Jako recenzent tego nie widzę. Powiem więcej, ta piosenka jest najlepszym przykładem na metamorfozę zespołu, która doprowadziła do powstania czegoś interesującego. 

Czuję się w obowiązku do bliższego pochylenia się nad tym kawałkiem, tak często mylnie interpretowanym przez słuchaczy. Sam tekst nie jest zbyt skomplikowany. Po kilkukrotnym wysłuchaniu znam ją praktycznie na pamięć. Zaczyna się od opisu prozaicznych czynności: kubek, mleko, mycie. Jednakże słuchając tych dwóch, niedługich wersów widzimy znacznie więcej. Kłótnię zakochanych, w efekcie której stracił byt przedmiot tak z pozoru zwyczajny, jednak dla wielu bardzo osobisty. Kubek to więcej niż gliniana rzecz. To zaufanie, coś własnego, co codziennie nam towarzyszy. Niegdyś grzało zmarznięte dłonie ciepłym napojem, teraz jest niebezpieczne gdyż może zranić ostrą krawędzią. Potem widać prośbę o spokój, wyciszenie, tak potrzebne by dojść ze wszystkim do ładu i zażegnać spór. I na koniec to zapewnienie dające poczucie nadziei – „przyjdę zanim zaśniesz”. Potem mamy hiperbolę, że nawet koniec świata nie jest powodem by się smucić. Czym więc jest przy tym zwykła kłótnia, jakich jeszcze wiele będzie miało miejsce w przyszłości? Przychodzi refren. Centralna część każdego utworu muzycznego, która z początku tak bardzo przypomina znane już fragmenty COMY. „Za długa zima”, „niezbyt łaskawy los” – skądś to pamiętam… Lecz nagle, „przyznaj, że w sumie się żyje cudnie”! Ten nagły powiew świeżości, połączony ze zmianą dotąd melancholijnego rytmu piosnki daje wrażenie, że cała COMA obudziła się z letargu i poczucia beznadziejności, które często można było w ich tekstach wyczuć. Kolejna zwrotka jest za to przejawem niezłych umiejętności wróżbiarskich w wykonaniu łódzkiego zespołu. Muzycy jakby wiedzieli, że odbiorcy będą atakować ich nowe dzieło zarzutami o komercjalizację. Już więc zawczasu odpowiadają w „Los, cebula…”: „po co czytasz komentarze sfrustrowanych miernot? Niech się durnie trują jadem, oszczędź sobie złego”. Ta zwrotka najdobitniej świadczy o tym, co stworzyli w najnowszej płycie. Dzieło, którego sami nie potrafią do końca zdefiniować, eksperyment z formą i treścią. I dobrze!

Tym bardziej śmieszy mnie ostatni zarzut wobec najnowszego dzieła łódzkiego zespołu, mianowicie optymizm. Fakt, COMA nie przyzwyczaiła nas do wersów „w sumie się żyje cudnie”, raczej słyszeliśmy „zrozum, jeśli nie będę umiał zmusić się do życia”. Jednak to jeszcze zdecydowanie nie powód, by zarzucać kapeli „pójście w komercję”. Każdy band ma prawo zmienić kierunek, spróbować czegoś świeżego. To przecież artyści, ludzie niczym nie skrępowani w swoich twórczych aktach. Takich metamorfoz gustów było przecież ostatnio bez liku. W Polsce chyba najsłynniejsza (i najbardziej szokująca zarazem) dotyczyła Agnieszki Chylińskiej. Była wokalistka ONA przerzuciła się na disco, zupełnie rezygnując z wykorzystania swoich nieprzeciętnych walorów głosowych. Podobnie było ze słynną amerykańską grupą Linkin Park. Chester i spółka jeszcze kilka lat temu gra naprawdę agresywnie, a słuchali ich tylko nieliczni. Dziś każdy 10-latek kojarzy ich ze ścieżką dźwiękową filmu „Transformers”, a nastolatki wieszają sobie ich plakaty nad łóżkiem. Fani COMY przyzwyczaili się do zawiłych metafor i melancholijnych zwrotek. Niemniej takich utworów na najnowszej płycie też nie brakuje. Co więcej, w kawałku „Gwiazdozbiory” słyszymy nawet sarkastyczne „wyślij na mnie swój sms”. Suma summarum zespół dalej komercją się brzydzi, a lżejsze utwory na płycie są po prostu wynikiem spróbowania czegoś nowego. Zresztą sami muzycy mówią o najnowszym dziele jako o czymś wcześniej w ich twórczości niespotykanym: (…) stojący w opozycji do poprzednich dokonań, neokonceptualny, niesymetryczny i ryzykowny, ale jednocześnie mocno powiązany ze wszystkim co robiliśmy do tej pory (…). Opis właściwie się zgadza. Poza nowościami na krążku odnaleźć można „starą COMĘ”, pełną poetyckich wersów i mocnego rockowego brzmienia. W kilku utworach w „Czerwonym albumie” łatwo doszukać się wymyślnych solówek gitarowych oraz zabawy głosem Roguckiego, po wysłuchaniu których myślisz – hm, pewnie fajnie by to brzmiało na koncercie. I to prawda. Są pozycje na płycie („Gwiazdozbiory”, „Angela”), przy których można stwierdzić, że powstały z myślą o koncercie. Słuchając COMY na żywo, na scenie ciężko wgryźć się w słowa wokalisty, zanurzyć się w refleksji kolejnych zwrotek. Koncert w wykonaniu Łodzian ma być pełen mocy, energii przekazywanej publice ze sceny. Do takiej koncepcji idealnie pasują piosenki z najnowszej płyty. Częsta zabawa dynamiką sprawia wrażenie swoistego „uderzenia” w słuchacza. 

Także jeśli szukać u COMY nowości in plus – tu zdecydowanie dysharmonia rytmu nowych piosenek, które potrafią do pewnego momentu nawet uśpić, by w najwłaściwszym czasie sprawić że podskoczymy z siedzenia. Paradoksalnie wspomniane zachowanie tradycyjnych wzorców również trzeba zapisać po stronie zalet. Muzycy mieli chyba świadomość, że zmiana o 180 stopni nie wyszłaby im na dobre. Poeksperymentowali, ale zachowali dawne schematy, które doprowadziły ich na szczyt polskiej sceny rockowej. Myślę, że pod wieloma względami COMA skomponowała swoje najświeższe dzieło wręcz perfekcyjnie. W przeciwieństwie do wspomnianej Chylińskiej, która całkowicie zmieniła adresatów swojej muzyki, Roguc i spółka stworzyli coś, co poszerzyło grono ich słuchaczy, lecz nie odstraszyło równocześnie dotychczasowych fanów. „Czerwonego albumu” nie można też oceniać w ramach sukcesu bądź porażki zespołu. Jest to po prostu coś nowego i teraz pozostaje czekać na kolejny krok. Miejmy jednak nadzieję, że po następnej płycie rockamani nie będą musieli śpiewać zbyt często „w kolejnej odsłonie skurwiłem się znojnie”.

grafika z: link

Brak komentarzy: