W 2011 roku światło dzienne ujrzał album „Bez
tytułu”, siódmy studyjny krążek łódzkiego zespołu COMA. Z racji koloru okładki
określany mianem czerwonego. Płyta różni się nieco od dotychczasowych dokonań zespołu.
Na pierwszy plan wybija się kawałek, który, co tu dużo mówić, średnio pasuje do
charakterystyki zespołu. Utwór „Na pół” jest wesołą, ledwie dwuminutową opowiastką
o wesołym codziennym życiu i „wakacjach nad jeziorem”. Właśnie ta piosenka z
mocno kolorowym teledyskiem stała się głównym orężem osób zarzucających COMIE
skierowanie swoich zainteresowań na słuchacza nierockowego. Teoretycznie temu
kawałkowi niczego nie można zarzucić (tzn. nie jest disco-sieczką ze skąpo
ubranymi dziewczynami w klipie), jednak ciężko połączyć tak „lekki” utwór z
dotychczasowymi klimatami zespołu. Można też spotkać się z zarzutami pod
adresem utworu „Los, cebula i krokodyle łzy”, który określany jest jako typowo
„radiowy”. Jako recenzent tego nie widzę. Powiem więcej, ta piosenka jest
najlepszym przykładem na metamorfozę zespołu, która doprowadziła do powstania
czegoś interesującego.
Czuję się w obowiązku do bliższego pochylenia się nad
tym kawałkiem, tak często mylnie interpretowanym przez słuchaczy. Sam tekst nie
jest zbyt skomplikowany. Po kilkukrotnym wysłuchaniu znam ją praktycznie na
pamięć. Zaczyna się od opisu prozaicznych czynności: kubek, mleko, mycie.
Jednakże słuchając tych dwóch, niedługich wersów widzimy znacznie więcej. Kłótnię
zakochanych, w efekcie której stracił byt przedmiot tak z pozoru zwyczajny,
jednak dla wielu bardzo osobisty. Kubek to więcej niż gliniana rzecz. To
zaufanie, coś własnego, co codziennie nam towarzyszy. Niegdyś grzało zmarznięte
dłonie ciepłym napojem, teraz jest niebezpieczne gdyż może zranić ostrą
krawędzią. Potem widać prośbę o spokój, wyciszenie, tak potrzebne by dojść ze
wszystkim do ładu i zażegnać spór. I na koniec to zapewnienie dające poczucie
nadziei – „przyjdę zanim zaśniesz”. Potem mamy hiperbolę, że nawet koniec
świata nie jest powodem by się smucić. Czym więc jest przy tym zwykła kłótnia,
jakich jeszcze wiele będzie miało miejsce w przyszłości? Przychodzi refren.
Centralna część każdego utworu muzycznego, która z początku tak bardzo przypomina
znane już fragmenty COMY. „Za długa zima”, „niezbyt łaskawy los” – skądś to
pamiętam… Lecz nagle, „przyznaj, że w sumie się żyje cudnie”! Ten nagły powiew
świeżości, połączony ze zmianą dotąd melancholijnego rytmu piosnki daje
wrażenie, że cała COMA obudziła się z letargu i poczucia beznadziejności, które
często można było w ich tekstach wyczuć. Kolejna zwrotka jest za to przejawem
niezłych umiejętności wróżbiarskich w wykonaniu łódzkiego zespołu. Muzycy jakby
wiedzieli, że odbiorcy będą atakować ich nowe dzieło zarzutami o
komercjalizację. Już więc zawczasu odpowiadają w „Los, cebula…”: „po co czytasz
komentarze sfrustrowanych miernot? Niech się durnie trują jadem, oszczędź sobie
złego”. Ta zwrotka najdobitniej świadczy o tym, co stworzyli w najnowszej
płycie. Dzieło, którego sami nie potrafią do końca zdefiniować, eksperyment z
formą i treścią. I dobrze!
Tym
bardziej śmieszy mnie ostatni zarzut wobec najnowszego dzieła łódzkiego
zespołu, mianowicie optymizm. Fakt, COMA nie przyzwyczaiła nas do wersów „w
sumie się żyje cudnie”, raczej słyszeliśmy „zrozum, jeśli nie będę umiał zmusić
się do życia”. Jednak to jeszcze zdecydowanie nie powód, by zarzucać kapeli
„pójście w komercję”. Każdy band ma prawo zmienić kierunek, spróbować czegoś
świeżego. To przecież artyści, ludzie niczym nie skrępowani w swoich twórczych
aktach. Takich metamorfoz gustów było przecież ostatnio bez liku. W Polsce
chyba najsłynniejsza (i najbardziej szokująca zarazem) dotyczyła Agnieszki
Chylińskiej. Była wokalistka ONA przerzuciła się na disco, zupełnie rezygnując
z wykorzystania swoich nieprzeciętnych walorów głosowych. Podobnie było ze
słynną amerykańską grupą Linkin Park. Chester i spółka jeszcze kilka lat temu
gra naprawdę agresywnie, a słuchali ich tylko nieliczni. Dziś każdy 10-latek
kojarzy ich ze ścieżką dźwiękową filmu „Transformers”, a nastolatki wieszają
sobie ich plakaty nad łóżkiem. Fani COMY przyzwyczaili się do zawiłych metafor
i melancholijnych zwrotek. Niemniej takich utworów na najnowszej płycie też nie
brakuje. Co więcej, w kawałku „Gwiazdozbiory” słyszymy nawet sarkastyczne
„wyślij na mnie swój sms”. Suma summarum zespół dalej komercją się brzydzi, a
lżejsze utwory na płycie są po prostu wynikiem spróbowania czegoś nowego. Zresztą
sami muzycy mówią o najnowszym dziele jako o czymś wcześniej w ich twórczości
niespotykanym: (…) stojący w opozycji do poprzednich dokonań, neokonceptualny,
niesymetryczny i ryzykowny, ale jednocześnie mocno powiązany ze wszystkim co
robiliśmy do tej pory (…). Opis właściwie się zgadza. Poza nowościami na krążku
odnaleźć można „starą COMĘ”, pełną poetyckich wersów i mocnego rockowego
brzmienia. W kilku utworach w „Czerwonym albumie” łatwo doszukać się wymyślnych
solówek gitarowych oraz zabawy głosem Roguckiego, po wysłuchaniu których
myślisz – hm, pewnie fajnie by to brzmiało na koncercie. I to prawda. Są
pozycje na płycie („Gwiazdozbiory”, „Angela”), przy których można stwierdzić,
że powstały z myślą o koncercie. Słuchając COMY na żywo, na scenie ciężko
wgryźć się w słowa wokalisty, zanurzyć się w refleksji kolejnych zwrotek.
Koncert w wykonaniu Łodzian ma być pełen mocy, energii przekazywanej publice ze
sceny. Do takiej koncepcji idealnie pasują piosenki z najnowszej płyty. Częsta
zabawa dynamiką sprawia wrażenie swoistego „uderzenia” w słuchacza.
Także jeśli
szukać u COMY nowości in plus – tu zdecydowanie dysharmonia rytmu nowych
piosenek, które potrafią do pewnego momentu nawet uśpić, by w najwłaściwszym
czasie sprawić że podskoczymy z siedzenia. Paradoksalnie wspomniane zachowanie
tradycyjnych wzorców również trzeba zapisać po stronie zalet. Muzycy mieli
chyba świadomość, że zmiana o 180 stopni nie wyszłaby im na dobre.
Poeksperymentowali, ale zachowali dawne schematy, które doprowadziły ich na
szczyt polskiej sceny rockowej. Myślę, że pod wieloma względami COMA
skomponowała swoje najświeższe dzieło wręcz perfekcyjnie. W przeciwieństwie do
wspomnianej Chylińskiej, która całkowicie zmieniła adresatów swojej muzyki, Roguc
i spółka stworzyli coś, co poszerzyło grono ich słuchaczy, lecz nie odstraszyło
równocześnie dotychczasowych fanów. „Czerwonego albumu” nie można też oceniać w
ramach sukcesu bądź porażki zespołu. Jest to po prostu coś nowego i teraz
pozostaje czekać na kolejny krok. Miejmy jednak nadzieję, że po następnej
płycie rockamani nie będą musieli śpiewać zbyt często „w kolejnej odsłonie
skurwiłem się znojnie”.
grafika z: link
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz